Pieśń wyrażająca w sobie wszelkie sposoby życia na tym świecie

Pieśń wyrażająca w sobie wszelkie sposoby życia na tym świecie i ukazująca, w czym największe szczęście człowiecze nade wszystko zawiera się

 

Trzykroć szczęśliwy, który od młodości
I wiek znikomy i czasu spłynności
Choć w ranym, ale dojrzałym rozumie
Uważać umie.

Szczęśliwy, który na dwu prowadzących
Różno gościńcach nie idzie błądzących
Stopami, ale wie, którędy trzeba
Piąć się do nieba.

Szczęśliwy, który świat z jego wabami
Pogardzić umiał i zdeptać nogami,
Którego umysł jest nieporuszony
W kwadrat złożony.

Szczęśliwy, mówię, ale gdzież takiego
Najdziesz na świecie wieku dzisiejszego.
Żeby od swojej najpierwszej młodości
Nie uznał złości?

Żeby od kresu samego puszczony
Biegł na tak śliskiej drodze niepotkniony;
Żeby we wszytkim życiu jego cale
Nie było Ale;

Żeby na ten świat i jego szalone
Dumy i fochy myśli zapatrzone
Nie wpadły wespół z jego służebniki
W zdradliwe wniki.

Dawno ci byli, których okazała
Cnota do nieba żywo porywała,
Dzisiaj takiego za naszego wieka
Nie masz człowieka.

Wszyscy my zgoła, których odmiennymi
Hekate koły oświeca na ziemi,
Wszyscy nieprawi, że nie masz jednego
Doskonałego.

Wszyscy błądzimy a co starsze lata,
To dalej bieżym w błędną puszczą świata.
Rzadki na dobry tor powrót uczyni
Z dzikiej pustyni.

Tak przeciw wodzie płynąc gdy ramiona
Opuścisz, prędko powódź niewściągniona
Tam cię zaniesie, kędy niezebrniony
Nurt zakręcony.

Wszytkich mieszkańców swoich świat przeklęty
Zwabiwszy na swe zdradliwe ponęty
Na miękkim łonie piastuje zmamione,
Snem opojone.

I jakie kiedy w pogańskie krainy
Ciężkie uczynił więzień przenosiny.
Od bisurmańskiej gdzie nieznośne męki
Ponosi ręki,

Jeśli snem kiedy powieka zmorzona
Od ciężkiej prace, przecie nieuśpiona
Myśl go przenosi, choć w kajdanach nogi,
W ojczyste progi,

Tak i ta nasza z nieba udzielona
Cząstka światłości, w cieniu położona,
Wzdycha do swojej niebieskiej dziedziny
Z ziemskiej niziny.

Brzydkim tłumokiem ciała obciążona
I snem głębokim prawie opojona,
Jako niewolnik srogiego tyrana
Władzy poddana.

Lecz tego przecie spodziewać się może
Ułomność ludzka, gdy jej Bóg pomoże,
Że kiedyżkolwiek z tego co ją łudzi
Snu się obudzi;

Że nim dopędzi zaczętego biegu
Łódź nieścigniona, nim stanie u brzegu,
Skąd już żadnego ludzkiemu żywotu
Nie masz powrotu,

Wróci się stamtąd, gdzie wiatry i chmury
Zapędziły ją, a do cynozury
Bieg swój kieruje, tam w porcie szczęśliwym
Wiatrem życzliwym
 
Pędzona stanie. Ciebie ja o święty
Świętych zastępów panie niepojęty,
Królu nad królmi wszemi zawołany,
Panie nad pany,

Który od wieków wszytkich zasadzony
Masz swój majestat, skąd na niższe trony
Nieba i ziemie wychodzą wyroki;
Który obłoki

Depcesz nogami a cóż podłą ziemię.
Gdzie biedne ludzkie płaza się nasienie.
Żyjąc do woli twej niedoścignionej
Kres zamierzony;
 
Którego chwalą oni niezliczeni
Hetmani świętych wojsk niezwyciężeni
Kryjąc swe twarzy przed oczyma twymi
Pióry złotymi;

Któryś wschód, zachód, południe, północy
Sprawił, w nich czyny twojej dziwnej mocy,
Człek, zwierz, ptak, ryba, patrzą swej żywności
Z twojej litości

A kiedy twój wzrok odwrócisz wesoły,
Zbiednieje słońce, stopnieją żywioły,
Padnie w popioły, jak w trąbkę zwiniony
Sam świat spalony;

Ciebie ja nędzny, bo to twoje dzieło
Wszechmocnej ręki szczególne sprawiło,
Że jeszcze żyję, żem dawno z martwymi
Nie oddan ziemi;

Żem z podobnymi sobie dawno razem
Niepołożony okrutnym żelazem
Ani na opas nie był zostawionym
Zwierzom łakomym;

Że też i insze rozliczne przygody,
Które tak chatki, jak wyniosłe grody
Równo nawiedzać zwykły, mnie mijały,
Żem uszedł cały;

Ciebie, którego wyrok świątobliwy
Pomni z radością człowiek nieszczęśliwy,
Że ty nie pragniesz zginienia prędkiego
Człeka grzesznego,

O to niegodny grzesznik, wieczny Panie,
Proszę, nade mną miej swe zlitowanie
Ani mię zdmuchaj, póki na twe drogi
Błądzące nogi

Nie wnidą, póki zmazana grzechami
Dusza ciężkimi nieomyta łzami.
Póki w złych toniach śluby uczynione
Niewypełnione.

Uznałem, uznał i dał od nauki,
Jakie są świata zdradliwego sztuki,
Jakie fortele, którymi on ludzi
Do siebie łudzi.

Jako tu na nim nie masz nic trwałego,
Cień tylko, owszem sen cienia marnego,
A jak godzina idzie za godziną.
Tak lata płyną.

Jako dostatki, którym to dufamy
I w nich nadzieję wszytkę pokładamy.
Oraz przepadną za lada trafunkiem
Z wielkim frasunkiem.

Jak i uroda i zdrowie i siły
Często tych; co im ufają, zdradziły,
Kiedy to wszytko w jednej że godzinie
Choroba zwinie.

Jako i sława, co ją to zowiemy
Nieskazitelną a barzo błądzimy,
Dym tylko, który kiedy wiatr rozwieje,
Gdzież się podzieje?

Jako i wojska i wielcy hetmani
Lub w ciężkie ręce pogańskie zagnani
Lub trupem pola one uścielali.
Na których stali.

Jako cudowne całych wieków czyny
W jednym momencie upadły w perzyny,
Jako na koniec państwa niezwalczone
Z gruntu wzruszone.

I dlatego też już o świecie cale
Już twym zabawom powiedziałem Vale
A chwyciłem się daleko lepszego
Życia inszego.

Nic mi po broni, nic po bojuchciwym,
Co mię wynosił, więc koniu pierzchliwym.
Już na złe ludzkie wymyślone sztuki,
Strzały i łuki,

Pancerz, karwasze, buzdygan, wsiędzenie.
Inszy rynsztunek powieszę na ścienie
A na kopiej jak na własnej grzędzie
Kokosz usiędzie.

Prawdać, że żywot zda się być przystojny
Służyć żołnierską i pilnować wojny,
Miłej ojczyźnie z własnej krwie ofiary
Przynosić w dary.

Ale to jabłko sodomskiej krainy
Z wierzchu pozorne, a zewnątrz perzyny
I szczery popiół, że kto go skosztuje.
Każdy wypluje.

Minąwszy biedy rozliczne, ach i te
I z serc kamiennych czasem łzy obfite
Toczą, klnie drugi, że go kiedy miła
Matka zrodziła.

Gdyć się być przyda w ciężkim oblężeniu
A już na wszytkim zejdzieć pożywieniu,
Zjesz mysz, zjesz kotkę, zjesz z głodu ciężkiego
I psa zdechłego.

Często i w polu bywa, że suchara
Pogryższy tylko, drugi już jak mara
Nie człowiek, ale straszydło człowiecze
Ledwo się wlecze.

Rzucą się w wojsko choroby straszliwe.
Aż i powietrze czasem zaraźliwe
A to najbarziej w owe nieprzyjemne
Pluty jesienne,

Że choć nie widzą i nieprzyjaciela,
W kompucie się ich nie doliczy wiela,
Że się i całe wojska choć próżnują
Wszcząt zrujnują.

Żal srogi patrząc, gdy ich nie tak wiele
Miecz srogi na swym bojowisku ściele.
Jak pościnanych za obóz wyniosą
Okrutną kosą.

Gdyś zdrów, a przyjdzieć jechać na podsłuchy,
Choć cię wskroś prawie mróz przejmuje suchy,
Choć cię deszcz z śniegiem w same siekąc oczy
Do szczętu zmoczy,

Trwaj przecie i stój, bo jak ruszonego
Z pierwszego miejsca abo zdrzymanego
Najdzie cię strażnik a powieć trzy słowa,
Toć spadnie głowa.

Będziesz li też stał i na dniowej straży.
Źle cię deszcz zmoczył, lepiej cię wysmaży
Słońce, gdy ziemię ognistymi koły
Pali w popioły.

Ach! wtenczas pomnę gdy się nam trafiało
Potykać, jako garło usychało,
Jako już dusza była na ramieniu
W ciężkim pragnieniu.

Pójdziesz na podjazd a w nagłej przygodzie
Padł koń, inszego nie masz na powodzie,
Masz być językiem u nieprzyjaciela,
Swój ci w łeb strzela.

A kiedy przyjdzie do walnej potrzeby,
Niech kto przysięga, nie uwierzę, żeby
Pod kolany mu, lub wiele lub mało,
Zadrżeć nie miało.

Śmierć przed oczyma lata, gdy się szyki
Straszne mieszają, brzmią nieba okrzyki,
Świata nie widać, dzień z nocą zrównany,
Z piaskiem zmieszany.

Tak rzeki szumią, kiedy z gor spadają,
Tak wiatry, kiedy drzewa wywracają,
Tak huczy nagłym wichrem poruszone
Morze szalone.

Tak niebo trzaska, gdy straszne powodzi
Z gradem spadają a piorun ugodzi
W zamek wyniosły lub w dąb zastarzały
Lub w morskie skały.

W takowym razie, chocieś sławy chciwy.
Choć masz dość serca, choć koń natarczywy,
Próżno w nim, próżno w inszym tam rynsztunku
Szukasz ratunku.

Gdy ci nie będzie sam Bóg łaskawy
Nie tylko żadnej nie nabędziesz sławy.
Lecz czasem hańby, sam nie zwiesz jak snadnie
Serceć upadnie,

Że cię ustraszy list wiatrem ruszony
I marnie pierzchać będziesz wylękniony,
Po tym nie będziesz śmiał nikomu w czoło
Pojrzeć wesoło.

Lub też w potrzebie broń nieuchroniona
Od głowy twojej oddzieli ramiona
Lub cię podepcą z konia zwalonego
Na półżywego.

Choć cię też z ciężkim uprowadzą razem
Zadanym kulą lub bystrym żelazem,
Będziesz kaleczał, będziesz nieszczęśliwy
Chodził trup żywy.

Jeśli w ostatku na tę przyjdziesz dolą,
Że się w pogańską dostaniesz niewolą,
Pójdziesz niebożę od okrutnej ręki
Na cięższe męki.

Że sobie z gorzkim stęskniwszy żywotem
Śmierci pożądać będziesz, by z kłopotem
Rozłączyła cię, gdy na galliony
Będziesz kupiony.

Lecz choćbyś na swej nie szwankował głowie,
Kiedy utracisz prawie wszytko zdrowie,
Gdyć wszytkie życia odejmą sposoby
Gorsze choroby,

Nierażeśmy się tego napatrzyli,
W co się żołnierze dobrzy obrócili,
Gdy od Zbaraża, Kamieńca, Sokala,
Szli do szpitala.

Chociaż prosili, choć supplikowali,
Choć swe kajdany pod nogi rzucali.
To tylko słowy ich pożałowano
A nic nie dano.

Takim to tylko dają dziś daniny,
Co sobie piżmem pudrują czupryny;
Ci to daniny jak psi flak łapają.
Tych tu kochają.

A ty niebożę chocieś już ćwiczyznę
Niejedne spędził, służąc za ojczyznę,
Chocieś ostatni ząb wyłamał stary,
Głodząc suchary,

Już jak za płachtą tak za portirią
Stój za tą i za inszą okazją,
Tak wiele weźmiesz, jako ci pobrali,
Co tu stawali.

Wszytkie by jednak, wszytkie mówię były
Znośniejsze biedy, choćby się sprzykrzyły.
Jeszcze ci, co są na tak gorzkim chlebie,
Nie będą w niebie.

Bo to rzecz pewna, niech kto co chce mówi,
Kto wiadom a da miejsce rozumowi,
Niech przyzna, jeśli żołnierz który żywy
Był sprawiedliwy.

Gdy na włość przyjdzie, tam dobry mierniczy
Tak sprawiedliwie łany pograniczy,
Pustych od całych nic nie odejmuje.
Wraz to spisuje

I tak porządne sprawi inwentarze.
Że się dziwują sami gospodarze
Nie wiedząc tego, co rewizor nowy,
Ani połowy.

Biedny karwasz rznąc to co żołnierzowi
Ze środka połcia, a gospodarzowi
Kawałki tylko jeden od ogona.
Drugi z zęboma.

Toć sprawiedliwość. Nuż one korbony,
Z których dziurawy i nienasycony
Wór chcą przy ludzkim srogim uciążeniu
Napchać w ciągnieniu.

O jakie płacze, jakie narzekania, sos
Jakie za nimi idą przeklinania.
Które samego dosięgają nieba,
Że miasto chleba

Łzami ludzkimi napełniają wozy,
Którymi swoje taborzą obozy.
Skąd też częstokroć przywodzi Bóg na nie
Ciężkie karanie.

Drudzy już chłopa dobrze nie obłupią,
Za jego zboże wina sobie kupią,
Wezmą mu woły, zabiorą mu wszytek
Z domu pożytek.

Jeszcze się pastwią mękami rożnymi,
Żeby powiedział, gdzie zakopał w ziemi
Lubo pieniądze lubo w jamie zboże,
Powiedz, niebożę!

A skoro powie, to wszytko zabiorą,
Jeszcze nałają, czasem i dopiorą,
Że przed nimi jak przed zbójcy jakimi
Chowasz się w ziemi.

A gdy odjeżdża choć z napchanym brzuchem,
Jeszcze cię za cześć wyłamie obuchem.
Ty płaczesz biedny odjazdu takiego
Gościa miłego.

A na ostatek wiedzą same kury
Co od jednego zginie tego ciury,
Że go poznawszy jak na kanie gdaczą,
Gdy go obaczą.

Te go popłaczą, że, choć w tym żywocie
Wszytko się jego przepiecze niecnocie,
Chociaż go minie i kula w potrzebie,
Nie będzie w niebie.

Dlatego znowu już was żegnam moje
Wojska, obozy, szyki, krwawe boje.
Żegnam cię pole, witam spracowany
Domowe ściany.

Wolę tak w cieniu dawne przewinienia
Opłakiwając żyć już bez zgorszenia
Być sobie wolnym, nie służyć nikomu,
Usiadszy w domu.

Prawda, żeć mi się jeszcze nie dostało
Gospodarować; tylko się widało,
Kiedyśmy na włość z chorągwią chodzili,
Co też robili.

Lecz widzę, że to nie filosofia
Rolą sprawować, potrafię w to i ja.
Nic łacniejszego jako się nauczyć
Siać, orać, włóczyć.

Czy nie trudniej że w zawartym obozie
I rok o jednym gnarować się wozie?
Ten miasto brogu, ten jest u żołnierza
Miasto szpiklerza.

To prawda, że też choć się nic nie siało,
Jakom już wspomniał, przecie się młacało
I z sąsiekow się bierało, ach Panie!
Nie karz nas za nie.

Bywało i to, że się domyślała
Sama czeladka i często wadzała
Karpie z rogami lub tłuste sikory
Z cudzej obory.

Ale do roli wracam się od wojny,
Czy nie lepiejże żywot wieść spokojny?
Nie lepszaż dola w spokojnym żywocie
Niż w tym kłopocie?
 
Niech każdy przyzna, czy nie droższe złota
Wszytkie godziny takiego żywota,
Gdy pańskie dwory, wyniosłe kominy,
Ich gęste dymy,
 
Wzgardzę, gdy prożen lichwy i wszelkiego
Długu mogę się obejść do nowego
Tym, czym mię Pan Bóg na ten rok obdarzy,
Aż w drugim zdarzy.
 
Będę swój własny zagon sprawiał krzywym
Pługiem nie będę okiem zazdrościwym
Patrzał na cudze przestrone stodoły,
Zawsze wesoły,
 
Zawsze bezpieczny na swoim przestanę,
Nie będą moje myśli obłąkane
Po cudzych gruntach szerokich latały,
Dość mnie mój mały.

Tam skoro tylko gnuśna zima minie,
A wiosna śliczny warkocz swój rozwinie,
Kiedy się śmieją kwiatkami upstrzone
Łąki zielone,
 
Sam świat i samo rzeczy przyrodzenie
Radość wydaje w swe odnowienie,
I samo nawet światło najaśniejsze
Zda się świetniejsze,
 
Jako koluber, gdy z nowymi roki
Nowe na stare odmienia powłoki,
Blaskiem promieni południowych bity
Lśni się nieskryty.
 
Kiedy i Wenus pospołu z nimfami,
Poplotszy ręce pięknymi parami,
Pieszczoną nogą zaczyna wesoło
Taneczne koło.
 
Jako rzecz wdzięczna lub ptastwo pierzchliwe
Łowić i głosy słyszeć świegotliwe,
Lub leśny pędzić zwierz w niepostrzeżone
Sieci stawione
 
Lub patrząc, kiedy sady zakwitają,
Gdy łąki sieką, gdy siana sprzątają,
Gdy wół roboczy w jarzmo zaprzężony
Wali zagony
 
Lubo gałązki, gdy jeszcze pęcznieją,
Szczepić z prędkiego owocu nadzieją,
Lubo gościnną wsadzić też macicę
W własną winnicę.
 
Lub gdy się Febus już ku zachodowi
Schyla, gdy schodzić czas robotnikowi,
Widzieć: gdy wloką jarzma zawieszone
Woły zemdlone.
 
Widzieć: gdy syte z pola powracają
Stadka owieczek, a pod sobą mają
Male jagniątka, co głosy różnymi
Beczą też z nimi.
 
Bydło wesołe już ledwo nabrane
Dźwiga wymiona, które ukasane
Dziewki wycisną wtenczas i z obory
Pędzą w ugory.
 
Tam buhaj ryczy, sroży się rogami,
Kopie i ziemię rozmiata nogami,
Tam capi grają, a rozliczną sztuką
 Wzajem się tłuką.
 
A kiedy już noc czarnymi skrzydłami
Świat ten okryje, nie między ścianami,
Lecz w sadzie abo otwartej stodole
Spoczywać wolę.
 
Tam niepodobnym swej urodzie huczy
Bąk wodny głosem; to niedźwiadek kruczy,
To powtarzają pieśni ulubione
Żabki zielone.
 
To szumią drzewa powoli ruszone,
Gdy nimi chwieją zefiry pieszczone.
To wonność z rosy dają wszystkie zioła,
Pociechy zgoła.
 
To czyste wody w przejrzystym strumieniu
Szemrzą spadając z góry po kamieniu,
Aż i na młyńskie woda lecąc koło
Szumi wesoło.
 
Kiedy też księżyc swe pełne kieruje
Koła, że ledwie dniowi ustępuje,
Jakież przechadzki lub między łąkami,
Lub nad stawami?
 
a skoro słońce lwa srogiego mija,
Tam się gospodarz wesoło uwija,
By mu co prędzej sierp pożynał krzywy
Dojrzałe niwy.
 
Tam się nasłuchać robotniczej noty,
Którą więc sobie dodają ochoty,
Że choć już druga od prace omdlewa,
A przecie śpiewa.
 
Lub też usiadszy pod gęstym chłodnikiem
Wieczór rachować karby z robotnikiem
I z swej mu słuszną w zwyczajną godzinę
Dzielić jużynę.
 
Którzy gdy swojej dokończą roboty,
Zwyczajnej swojej upomnią się kwoty,
Kiedy przyniesą Cererze święcony
Wieniec zielony.

Tam pląszą, skaczą, tam rożnie śpiewają,
Gdy im przy gęślach równo pomogają
Z wielkiego kozła bąki zawieszone,
Rymy uczone.
 
A serce rośnie, kiedy już złożone
Kopy po polu jak gwiazdy natknione,
Już koło takiej prace nie żal zgoła
Zapocić czoła.
 
Nuż po tym jesień, ta nieladajakie
Ma swe przysmaki, to kiedy wszelakie
Zbierasz z gałęzi owoce, z którymi
Gną się ku ziemi.
 
To gdy podbierasz od pszczół podkurzonych
Pachnące miody, które z zarobionych
Ulów już same strumieńmi wdzięcznemi
Płyną ku ziemi.
 
To runa wełny ostrzygasz odziane,
To siecią łowisz ryby obłąkane,
To rożne ptastwo, gdy stadami leci,
Przykrywasz w sieci.
 
Lub się też w pełnej przechodzisz stodole,
Lubo z ciekawym na przepiórki w pole
Lub na kusego, jeźeliś myśliwy,
W pożęte niwy.
 
A na ostatek i zima leniwa
Nie wszytkie z sobą zabawy pokrywa,
Większą i w polu uciechą odniesie
Niż w drugim czesie,
 
Aleć ja wolę siedzieć u komina
Z swym lubym, to najweselsza godzina,
Niż patrząc, jako zające się kryją,
Jako psi wyją,
 
Bo lubo chcąc się ustrzec próżnowania,
W domu, pilnuje drugi polowania,
Nie zawsze jednak zdarzy się dlatego
Uciec od złego.

Biedny Hippolit choć wzgardził pokoje
Królewskie, w puszczach dni prowadząc swoje,
I tam go jednak psiej żądze niesyta
Fedra przywita.

Wita bezecna i dla przyrodzenia
Na rzecz szkaradną twardego kamienia.
Dla swej przeklęła nieczystej nadzieje
Patrz jak łzy leje.

Jakieś miał za to z skały przenosiny.
Gdy piękne ciało poszło w odrobiny,
Aż je, co za nim na smyczy chodzili.
Psi pozwłoczyli.

A gdy akwilon niepohamowany
Powstanie, gdy świat z śniegiem pomieszany,
Gdy poświstuje w dziurę zakradniony
Wicher szalony,

Wtenczas się lepiej zagrzać w miękkie puchy
Niżeli jechać w wojsku na podsłuchy.
Wetując przeszłych wycierpianych czasów
Bied i niewczasów.

Lub też z martwymi siadszy bohatyry
Czytać na wieki dzisiejsze satyry,
Aż oną moją zabawą jedyną
Złe chwile miną.

Chceszli też wiedzieć moje pożywienie,
Wiedz, że niewiele pragnie przyrodzenie.
Cóż mi po więcej, czegóż mi potrzeba.
Gdy mam dość chleba?

Przy tym jagniątko, cielę, postawiony
Czasem i wołek, indyk utuczony.
Gdy kur a nadto nabiały, jarzyny,
Cóż głód uczyni?

Już tego w mojej nie najdziesz komorze,
Co więc ostatnie posyła tu morze,
Rad bym się obszedł bez kramu na wieki
I bez apteki.

Wystałe piwo domowej roboty,
I to więc doda gościowi ochoty.
Jeśli też można lepszego rodzaju,
Albo z Tokaju

Lub w domu jaki sycony miód stary,
Przyjemne pczółek pracowitych dary,
Lub na ostatek czysty i łagodny
Jabłecznik chłodny.
 
A kiedy jeszcze do pożycia swego
Spółtowarzysza będziesz miał lubego,
Będzieć świat kwitnął, lata coć się krócą,
Wzad ci się wrócą.

Fraszka są wszytkie nieprzerachowane,
Z samego serca ziemie wykopane
Na marną szczęścia płonnego zapłatę.
Kruszce bogate.

Fraszka dyament i rubin wesoły,
Fraszka szafiry, chociaby w popioły
Świat wszytek zgorzał od blasku takiego
Szkła bogatego.

To jest skarb prawie nieoszacowany,
Ten ubogiego równa często z pany,
Gdy choć pieniędzy nie weźmiesz z nim wiela,
Masz przyjaciela.

Ten ci i w szczęściu przydaje ozdoby,
I szczyrzeć każdej pomoże żałoby;
Serce z twym równo śmieje się i boli
W każdej twej doli.

Co nieuchronnym słońce widzi okiem,
Co siedzi w ziemi, co w morzu głębokim,
Wszytko to co w tym widzimy żywocie,
Nic przeciw cnocie.

Żadnego kwiatu ziemia nie wydaje
Tak ślicznej barwy, nie tak piękna wstaje
Rana jutrzenka, jako niezmyślony
Wstyd przyrodzony.

Lecz prędzej na dół swe obrócą koła
Słoneczne wozy, niż temu kto zdoła.
Żeby wyrazić umiał tego wszytki
Życia pożytki.

Niechaj w nim żyję, niechaj obciążony
Laty w nim umrę starzec nieznajomy.
Choć mię mój kmiotek rękoma własnymi
Zagrzebie w ziemi.

A jako żeglarz gdy już w porcie stanie,
Miłe mu przeszłych bied przypominanie,
Miło mu pojrzeć na wichry, na skały,
Gdy uszedł cały,

Tak ja, gdy da Bóg w pokoju usiędę,
Przeszłe niewczasy przypominać będę,
Wszytkie me biedy, trudy, troski, szkody,
Wszytkie przygody.

Jakom skrzydłami niebieskiej obrony
Z ostatnich toni bywał wydźwigniony,
Jakom w najcięższe swe doznawał razy
Anielskiej straży,

Lubo nie po raz śmierć już srogą swoje
Kosę na szyję zakładała moje,
Nieraz już moje wstępowały nogi
W podziemne progi.

Go wszytko teraz przy mym dziękczynieniu,
Które Pańskiemu oddaję imieniu,
Wyznając jego niebieską obronę
I dziś wspomnionę.

Nie zawsze trzeba w prochem przykurzonych
Dziejach przykładów szukać niezliczonych.
Są częste znaki i z naszymi wieki
Boskiej opieki.

Wszytko to, co się przydaje człowieku,
Było już w dawnym, będzie w późnym wieku.
Nasze przygody, pokoje i zwady
Pojdą w przykłady.

Tekst na podstawie Jakuba Teodora Trembeckiego Wirydarz poetycki, wydanie Aleksandra Brücknera, Lwów 1910 r. Pełny tytuł Pieśń wyrażająca w sobie wszelkie sposoby życia na tym świecie i ukazująca, w czym największe szczęście człowiecze nade wszystko zawiera się.